Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odwrócił od jej twarzy oczy. Inaczej nie byłby w stanie ni słowa powiedzieć. I tak zresztą mówił z wielkim trudem:
— Pisałem, pracowałem. Napisałem nową powieść. To było tak, że musiałem być sam... —
— Pracował pan? I zapewne — lekkiem skłonieniem głowy wskazała stolik zajęty przez jego towarzyszy — dziś pan obchodzi uroczystość szczęśliwego pracy skończenia? —
— Tak to wygląda — usiłował się uśmiechnąć — lecz to nie uroczystość. Ot, takie wspólne, kawiarniane posiedzenie w czas smutków, goryczy, a najrzadziej szczerego wesela... —
— Dlaczegóż — to tak? —
— Wszyscy oni, ci moi towarzysze, szarpią się z życiem w dość trudnych zapasach. Przychodzi więc godzina zniechęcenia. Dziś właśnie była taka... —
— Lecz pan? Pan nie może być... zniechęcony? —
Znów podniósł na nią oczy.
I zaraz zmąciły się myśli, zabiło trwogą serce. W oczach Zofji zobaczył głęboko utajoną trwogę — o kogo? o kogo? o kogo? — i wyraz tej słodkiej, przedziwnej tęsknoty, o której znaczeniu prawie że zapomniał.
Nadzieja blednąć poczęła. Tylko krew jeszcze grała namiętną swą melodję:
„O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?