Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tonem zasadniczym życia, walczyły głucho uparcie, namiętnie.
Wiosenna nadzieja i słoneczna tęsknota duszy brała się za bary i groźnem przeczuciem wielkich rozczarowań, które niosło z sobą smutek i apatyę, gorycz i śmiech zniechęcenia.
Przesuwał się wśród stolików niecierpliwie, szybko, chciał zostać jak najprędzej sam, zupełnie sam, gdy nagle...
— Panie Tadeuszu, proszę na chwileczkę... —
Drgnął i na mgnienie zastygł.
Widział ją znowu; widział jej twarz bladą, widział uprzejmy uśmiech na tych krwawych wargach, widział jej cudne, te tajemne oczy i fala szczęścia runęła mu do piersi.
Podszedł, skłonił się głęboko, lecz słowa nie mógł na razie wymówić.
— Niech pan usiądzie na chwileczkę. Dlaczego pan tak dawno u mnie nie był? —
Usiadł, i patrzał w jej oczy. Serce mu poczęło bić szybko i nierówno, i znów w rytmie tej krwi bijącej, usłyszał namiętną melodyę:
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu — nadzieja?
Czyż nigdy?“