Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie zna żaden, doskonale nawet płatny, biuralista, zapalam się, trawię siły, by stworzyć coś pięknego, tworzę — powiódł po nich wszystkich wzrokiem poważnym, mówiącym: nie kpię, lecz oni to już dawno zrozumieli — i w rezultacie nie mam zaco kupić chleba. Więc trza iść do roboty, pracować podwójnie: na chleb, i dla swej sztuki. Czyli umrę o kilka lat wcześniej, niż powinienem. Tak? —
— Tak — powiedział któryś niepewnym głosem.
— A cóż mi zedrze przedwcześnie siły: moja praca artystyczna, dobrowolna, święta, z powołania, czy ta przymusowa? —
Milczano. Nikt nie odpowiadał. Cień padł na twarze i zamroczył oczy. Bezszelestnym lotem okrążała ich młode głowy najzwyklejsza troska młodych, biednych kochanków sztuki, troska męcząca jak zły sen, jadowita i trująca radość.
Saski mruknął: — A tak; tak było, jest i będzie. Ludzie się znają dopiero wówczas, kiedy oddasz im skończone dzieło, lecz póki je tworzysz, nie wierzą ci, często wyśmiewają, i możesz sobie zdechnąć podczas tego świętego tworzenia. Co kogo to obchodzi? Przyjdą inni. Zapłacze nad grobem twoim twój druh, zapłacze krwawo, krzywdę twą boleśnie odczuje, i dram at napisze. Ludzie będą bić brawa i dawać pieniądze. Ha, ha, ha, ha — zaśmiał się krótko, zgrzytliwie.
— Saski — szepnął ktoś jakby z prośbą w głosie, i znowu padło dręczące milczenie. Przerwał je znowu Lipciński. Nachylił się nad stolikiem i począł mówić szybko, gorączkowo:
— Jesteście głupcy: ty i ty, wy, my wszyscy.