Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

naprzód i naprzód. Dobrze — mówił zamyślony — ale np. jakim przejawem jest satyra, taka, którąby napisał jakiś wielki, słoneczny poeta? —
— Satyra chłoszcze teraźniejszość. Satyra widzi piękniejszą przyszłość, i w poczuciu tej pewności, chłoszcze współczesność. Satyra to jest wiara w lepsze, wyrażona w pewnej śmiejącej się, jadowitej formie. —
— No, tak, tak, tak — szeptał już niecierpliwie — ale powiedzże mi, jaką ma być tu przyszłość? Czy będzie istotnie taka niewyobrażalnie słoneczna? —
— Będzie — oczy Rudzkiego zabłysły od nowa — ale jaka? Czyż można wiedzieć, jakie są granice ducha ludzkiego, i jakim będzie jego pyszny rozkwit? —
Lipciński, który słuchał ich rozmowy, zaśmiał się nagle wesoło i rzucił przez zęby:
— Panowie! Moi panowie! Powiedzcież mi więc, czy za dwa wieki, będą dawać artystom za darmo buty? —
— Idź do dyabła! Też „witz“. —
— Wyrwał się! —
— Filip z konopi! —
— Przepraszam, bardzo was przepraszam. Sprawa jest ważna i zgoła i zupełnie, że się tak chmurnie wyrażę, paląca. Oto ja niezwykle lubię, nie, kocham piękno, nie znoszę nic brzydkiego na sobie i wkoło siebie, a oto buty mi się zdarły, i nie mam pieniędzy, by kupić nowe. I nie wychodzę przez to tygodniami na ulicę. I myślę: nie jestem łajdakiem, pracuję pilnie po kilka godzin dziennie, czasami pracuję z strasznem wytężeniem, którego,