Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niał sobie nagle swą „koleżeńską grandę artystyczną“, i poszedł do owej knajpy, w której tak wesoło niegdyś spędził czas Staliński.
Przyjęto go z wielką, burzliwą radością, usadzono na honorowem miejscu, i witano jakgdyby zmartwychwstałego:
— Synu Appolina — wołał płaczliwie Lipciński — już malować zacząłem obraz, przedstawiający cię jako burżuja! —
— O, istotnie, istotnie — dodał Roman Saski — już myśleliśmy, żeś dla nas stracony. O, Boże, wołałem nieraz w poczuciu zgrozy wielkiej, cóż ty czynisz, cóż wyprawiasz w tym świętym Krakowie? Jeżeli taki Rudzki burżujem zostaje, to cóż zrobi taki suchy, taki wysoki, kochany nasz Sroka! Zarobił bidaczysko, ten rak zatracony, nowe tysiąc koron, i nawet sobie kołnierzyka nie kupił, ani butów nie naprawił! O Boże!
Buchnął śmiech ogólny, i swą swawolną brawurą orzeźwił duszę Rudzkiego. Ściekał ręce ich silnie, uśmiechał się przyjaźnie, wesoło.
— Coś robił? — zapytał go bez śmiechu, i oczy wszystkich niego poważnie, pytająco.
— Napisałem drugą powieść — odpowiedział wesoło — i, zdaje mi się, że Appollo jest ze mnie zadowolony. —
— A... a... a...! —
— Vivaat! —
— Sprzedałeś? — zapytał Sroka.
— Tak. —