Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz drugi na mgnienie przystanął. To, co ujrzał, było już ponad jego siły.
Zaszyta w gęstwę krzewów, o kroków kilka w bok od nich, stała Irena blada jak śnieg naokół niej, zastygła, przerażona. Oczy jej — oślepłe — wbite były w twarz Zgierskiego i płonęły zagadkowo. Widocznem było, że chce krzyknąć, że całą swą wolę do krzyku napręża, lecz przerażenie skuło jej wargi i obezsiliło ciało.
Dlaczego ona patrzy na niego nie na mnie? Dlaczego? — pomyślał ciężko Staliński, i nagle jakieś ohydne — aha! — zatrzęsło nim tak silnie, że omal nie krzyknął z przestrachu. A potem zrodził się w nim śmiech dziki, tryumfalny i zgoła mu nieznany. Poderwał rękę w górę, skierował pistolet ku czystym błękitom, i wypaliwszy, zakrzyknął.
— Życiu na vivat! —
Lecz w tejże chwili posłyszał przeciągły krzyk Ireny, łomot drugiego wystrzału, i uczuł ostry, palący ból w lewem ramieniu.
Szarpnął tem ramieniem, chciał obrócić się w stronę Ireny, chciał coś powiedzieć, lecz mgła purpurowa spadła mu na oczy, zdawała się gęścieć grubieć, cisnąć się nań i pokonywać... więc bezwładny zatoczył się raz i drugi, a potępi, bez jęku ciężko osunął się na ziemię.
Wtedy usłyszał jeszcze głosy gwałtowne, tupot szybkich kroków, — — mgła purpurowa znikła... ujrzał na mgnienie niebo nieskalanie czyste... a potem jął zapadać w głuchą, milczącą, i otchłanną noc.