Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Raz — rozległ się głuchy, niepewny głos sekundanta.
— Och, już raz! — pomyślał Staliński — I cóż ja mam zrobić? Dałem ci w twarz, więc krwią chcesz zmyć splamiony honor? Ha! ha! ha! ha! Jak bardzo, jak bezgranicznie jesteśmy dziś śmieszni! Ja wiem: ty kochasz życie. Lecz ja? —
— Dwa! — wokoło leżało zupełne milczenie, i głos sekundanta wydał się nadmiernie drżącym i krzykliwym. Echo powtórzyło: a... a... i zaraz zamarło. Słychać było, jak gdzieś niedaleko zatrzeszczały krzewy.
— Dwa! — zahuczało w myślach Stalińskiego — dwa! I cóż ja mam robić? O złote runo się bijemy, czy o głupie słowa? Oh, Boże, jak ogromnie my jesteśmy śmieszni!
— Trzy! — krzewy zatrzeszczały w pobliżu jeszcze mocniej i echo nie zadźwiękło. Staliński ruszył naprzód mocnym, wolnym krokiem, lecz nagle zachwiał się i stanął na mgnienie. Ujrzał pistolet przeciwnika wymierzony wprost w swoją głowę, i zimny dreszcz łechcący przeszył go szybko od stóp do głowy.
— Chce mnie zabić! — pomyślał ciężko i podniósł broń swoją. Wymierzył w pierś Zgierskiego — a wtedy nowy, stokroć zimniejszy i stokroć boleśniejszy dreszcz przeszedł po jego ciele. Pogubiły się naraz wszystkie myśli, zaostrzył zaś wzrok i wytężył słuch.
Szli automatycznie.
Naraz Staliński zachwiał się po raz drugi i po