Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyszli na małą polankę, szczelnie z stron wszystkich zakrytą drzewami, jasną od błysków słońca, cichą i wesołą, i Staliński powiedział cicho:
— To tu. —
W tej chwili był pewnym, że tu, śmierć go nareszcie dosięgnie. Zamienił kilka zdań uprzejmych z sekundantami przeciwnika, przywitał się z przybyłym doktorem, i patrzał obojętnie na przygotowania, obojętnie słuchał rad i licznych objaśnień.
Zdjął palto, marynarkę i kamizelkę, odrzucił precz kapelusz i silnie ujął podany pistolet. Stanął na wskazanym miejscu, słuchał i wysłuchał obojętnie przemowy sekundantów, namawiających do zgody, że odmówił zgoła w ten sam sposób, jak to zrobił Zgierski, i przyjął do wiadomości, że na „trzy“ ma ruszyć do mety.
Spojrzał potem na swego, — „Bogu ducha winnego“ — w tej chwili pomyślał — wroga, i ujrzał ze zdziwieniem, że Zgierski był niezwykle blady, oczy miał nadmiernie rozszerzone i ponury lęk, i mękę niepewności w twarzy.
— Boi się — pomyślał z wysiłkiem.
— Kocha życie — przemknęła myśl druga.
Uśmiechnął się. A może — myślał — może ty masz być właśnie szczęśliwym. Może nad czołem twoim właśnie świeci gwiazda losu jasna, a ja ci mam strzałem celnym pierś lękiem ściśnioną przeszyć nagle, pewnie i zabójczo? A przecież strzelam doskonale! Nie chybiam nigdy! I twarz twoja dlatego zapewne tak blada, i serce, życie miłujące, drży i bije trwogą!