Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a wargi gorączką spalone i popękane szeptały bezradnie:
— Jak ja ciebie skrzywdziłem... o cudna... skrzywdziłem... Męką życia winy tej nie spłacę, niczem i nigdy, o cudna... szaleniec i zbrodniarz jestem... o Boże...
I porywała go rozpacz.
Brał w ręce fotografię Zofji, w myślach o przebaczenie ją błagał, a kiedy ból znów wzrastał, wznosił się do rozmiarów strasznych, — osądzał, że niema już dlań drogi, i pragnął śmierci zbawienia.
Nadszedł wreszcie dzień pojedynku, i wstał cudny, jasny i słoneczny.
Miejsce wybranem zostało w Złotych Lipach, w cichem ustroniu zamkowego parku, czas naznaczony na wczesną godzinę ranną.
Staliński wyszedł z zamku, w towarzystwie sekundantów, dwóch młodych synów obywatelskich, i patrząc na ich młode, szczere, niepokojem i powagą nadmierną w tej chwili nacechowane twarze, uśmiechał się lekko, i myślał z goryczą.
I wy zapewne, młodzi, gonicie za złotym runem miłości, co? Eh, psia krew, nie warto, nie warto. Łatwe szczęście daje równie szybkie rozczarowanie, a prawdziwe zdobyć trzeba krwią, lub łzami i męką, lub też mieć nad sobą gwiazdę losu jasną... —
— Patrzał w bezchmurne, pogodne niebo, utonął oczyma w toni błękitu, i wreszcie zapomniał o wszystkiem. Automatycznie niosły go nogi na umówione miejsce, i bezdźwięcznie odpowiadał na krótkie pytania towarzyszy.