Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc poco pani kazała mi dziś przyjechać? —
— Bo pana lubię. A samej nudno chodzić rankiem po parku... —
— Panno Ireno! —
— Co? —
— To tylko... dlatego? —
— A... tak... —
— To trzeba było wziąć sobie Stalińskiego — syknął z wściekłością przez zęby — on bliższy sąsiad, niż ja, i równie dobrze mnie, zapewne, całować. —
Staliński, niemal nieprzytomny, rękoma uchwycił młode drzewko, i ścisnął je co siły, co było wściekłości we krwi jego żył.
Nabiegłemi krwią oczyma widział, jak Irena, śmiejąc się dźwięcznie i wesoło, dłonią zakryła Zgierskiemu usta, i podczas, gdy on tą rękę chciwie, drapieżnie całował, szeptała swawolnie, kusząco:
— Ja szukam, panie, ja szukam... A może pana znajdę... —
— Pani mnie zawsze do takiej szewskiej doprowadzi pasyi... —
— A widzisz... poskromicielu... —
— Nie drwić! To można tylko z romantykami Stalińskiemi, i innymi, no nie ze mną! —
— Ho, ho, ho... —
Staliński puścił drzewko, i zatoczył się bezwładnie.
Co? co on powiedział? — huczało mu w mózgu, i rzężało w gardle. Nabrał nagle w płuca orzeźwiającego, ostrego powietrza, wyprostował się i skoczył na próg altanki: