Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dzieńdobry państwu, dzieńdobry — głos jego giął się i łamał — witam serdecznie w moim pięknym parku. Tu owszem, owszem, można romansować, lecz przypominam panu, panie Zgierski, że ze mnie drwić nie wolno! Szewska pasya, która pana porywa, jest, proszę mi wierzyć, właściwością... chamów! —
— Co? Coś pan powiedział? — Zgierski ocknął się z osłupienia i rzucił się ku Stalińskiemu. Lecz ten już jego nie widział, widział jeno bladą, przerażoną twarz Ireny, jej płonące oczy i drżące lekko wargi. Wściekły ból chłostał mu serce, a gniew straszliwy jął zaciemniać myśli. Odwrócił się nagle do Zgierskiego, z twarzą na śnieg zbielałą, i mruknął głucho, przez zęby:
— Pan wyjdzie. Ja chcę być sam... —
— Pan się zapomina. Ja pana... —
Nie dokończył; ręka Stalińskiego, którego owionął nagle gniew wściekły i dziki, wymierzyła mu w twarz raz silny, palący, hańbiący.
Irena zachwiała się nagle, krzyknęła i opadła na ośnieżoną ławkę.
Staliński zaś ukłonił się jej głęboko, zmierzył Zgierskiego, który szedł znów ku niemu schylony, nieprzytomny, ponurym, krwawym wzrokiem, i wyrzekł tchem jednym:
— Wybaczy pani; gniew uniósł mnie. A panu zbliżać się nie radzę, jestem bardzo silny. Zresztą, dam panu pole, wszędzie, i o której pan zechcesz, godzinie. —
Odszedł.