Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie płonęły, odbijając w sobie zimny odblask śniegu — surowe i głuche jak śmiertelna trwoga.
W pewnej chwili poruszył się jednakże, zrobił kilka, szybkich jak myśl, kroków, i dopadłszy do tylnej ściany altanki, przyłożył do niej oczy.
Tak; nie mylił się; tam stał Zgierski, a obok niego Irena.
— Pani — mówił twardym i zimnym jak lód głosem Zgierski — musi się stanowczo i zaraz zdecydować. Ja nie należę do romantyków, i nie chcę, rozumie pani, nie chcę stawiać się na rozkazy pani o tak wczesnej porze, jak np. dzisiaj, po to tylko, by się zachwycać uśmiechem pani i otrzymywać jednotonną odpowiedź: nie wiem. Powiem kiedyś... Ja nie pragnę pani pocałunków, lecz pragnę pani całej. Nie pragnę chwili szalonej ułudy, jak jakiś romantyk Staliński, lecz trwałej rozkoszy i trwałego szczęścia... —
Staliński nie widział twarzy mówiącego. Oczy jego przysłoniła mgła krwawo­‑purpurowa, a serce tłukło się tak mocarnie w piersiach, że mimowiednie przyciskał je co siły rękoma.
Jak on śmie? Cisnęło się mu na wargi — jak on? strzelić w łeb... psu... cham... — szalały myśli, lecz zgłuszył je wszystkie naraz srebrny śmiech Ireny:
— Ach, jak wy wszyscy jesteście śmieszni, panie Zgierski, śmieszni! Tak bardzo wam się śpieszy do tego ołtarza? A potem? Nuda, teatr, cyrk i baletnice! O... panie, ja jestem bardzo młoda, i mnie się nie śpieszy... —