Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stko, co przeszło, zasłonę, i grało w jego duszy hardem, pewnem siebie, zdobywczem uczuciem.
Ubrał się śpiesznie, i wybiegł do parku.
Z uczuciem niepohamowanej, młodzieńczej radości wdychał w płuca świeże, ostre powietrze poranku, pokrzykiwał sobie z pełni piersi hucznie i wesoło, i biegł niesiony falą rozhulanej krwi i rozhulanej możnej wyobraźni.
Zachciało mu się nagle zwiedzić wszystkie najtajniejsze ustronia parkowe, do których najrozmaitsze przywiązane były wieści i legendy, z tą myślą, że tam ją wszędzie kiedyś oprowadzi, i wszystko, wszystko co przeżył opowie.
Pamiętał szczególnie malutką, misternie z giętkich drzew splecioną altankę, którą lubiała niegdyś jego matka, i tam też szybko się skierował.
Szedł brzegiem strumyka, oddzielającego park jego od srokowskiego ogrodu, i dumał i marzył radośnie.
Do ustronia, w którem widniała malutka, cała ośnieżona, i błyszcząca w słońcu srebrzyście altanka, dochodził wązką ścieżką, gdy nagle przystanął zdziwiony.
Do uszu jego dobiegło słów kilka, wypowiedzianych twardym męskim głosem, i idących nieuchronnie z wnętrza tej właśnie malutkiej altanki.
Staliński pochylił się, skurczył i cały zamarł w usilnem słuchaniu.
Twarz jego poczęła zwolna tracić barwę i znak życia, bladła, kamieniała zda się, w maskę gniewu, wściekłości i bolu, i zastygała w straszny wyraz buntu i szaleństwa. Oczy jego rozszerzyły się, ale