Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z poruszanych lekkim wiatrem poranku, gałęzi. Nizkie zaś, a rozłożyste krzewy podobne już wprost były do przedziwnie fantastycznych bukietów, pyszniących się cudowną, rażącą oczy bielą, na której wytryskiwały ustawno nito malutkie płomyki, nito strzępiaste, błękitne iskierki, wystrzelające nagle a raźnie i wesoło — stubarwne, polotne i przedziwnie zmienne.
Cały zaś park, jak okiem sięgnąć, błyszczał od potęgi promiennego słońca, które wschodząc coraz wyżej na pogodne niebo, utracało zwolna swój ogień purpurowy, i poczynało siać promieniami, utkanymi z najczystszego złota.
Staliński odwrócił wreszcie zmęczone blaskiem oczy, i przymknął je na chwilę. I wtedy, w nagłem, szybkiem przypomnieniu, ujrzał ten sam park, skąpany w blaskach nocy księżycowej, i osnutą w przesrebrzone mroki postać Ireny, stojącej nieruchomo.
I wszystko to, co po tem, i w kilka dni później się stało.
Zagrało mu w duszy echo bolesnego wstydu i upokorzenia, serce skurczyło się nagle smagnięte biczem złego, hardego przeczucia.
— Niemożebne, to niemożebne — wyszeptał zbielałemi wargi — wtedy nie powiedziałem jej nie stanowczego.
Lecz teraz, lecz teraz... —
Otworzył oczy.
Zatruta wczorajszym szałem krew od nowa tryumfalnym hymnem zahuczała, spieniła się w sercu, Wspomnienie i nadzieja rozkoszy rzuciło na wszy-