Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A wtedy buchnął nagle błysk potężny, złoty, rzucił się w okno falą rozdrganych promieni, i snopem światła zalśnił na podłodze.
Dzień to wstawał mroźny, jasny i wesoły, życiu sprzyjający i siejący radość.
W duszy Stalińskiego wichrem zerwało się gwałtownym wspomnienie dnia wczorajszego. Serce jego bić jęło niby dzwon rozhukany, miotać się w ciasnej; klatce piersiowej, tętnić hymnem krwi rozpalonej, krzyczeć niejako o wolność, swobodę, o szał. Przez całe jego ciało sączył się dreszcz przeżytej rozkoszy, rwał się w jego żyłach rozigranem tętnem, snem oszałamiającym ciskał się do mózgu, i oczy zasłaniał mgłą jasno błękitną.
Opadł na łóżko zgoła wyczerpany, dyszał ciężko, a jednak czuł, jak straszliwa moc rozpręża mu ramiona, zapala krew w żyłach, i huczy w rozdętych piersiach, i gra w oszalałych myślach.
— Jeśli zdradzi mnie, zabiję! —
wyrzucił głośno, i zęby mu głucho zaszczękotały, Zerwał się z łóżka i podbiegł do okna...
Słońce już wychyliło na świat oblicze swoje promienne, i park zalśnił w jego światłach całym swym przepychem zimowej urody. Śnieżne łąki kwitły miast pękam i kwiatów, świetlistymi rozbłyskami zmarzniętego śniegu, płonęły tysiącami jasnych odurzających oczy barw, lśniły się tak zmiennie a cudnie, jak oczy rozkochanej radość swą śpiewające.
Dumne stare drzewa stały nieruchome, szeroko rozpościerając swe ośnieżone, srebrzyste konary, i sypiąc, co długą chwilę, rojem iskrzących płatków