Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A może, może, może, może... — posłała mu ręką jeszcze jeden pocałunek, i znikła szybko pomiędzy drzewami.
Stał długą godzinę w miejscu nieruchomy, bez myśli i bez świadomości, bez najmniejszego nawet odruchu woli. Buchał w nim tylko i huczał szał mocny, radosny, gra w duszy hymn tryumfalny, dziki i wiosenny.
Miał w sobie jej duszę dziwną, napół naiwną a napół dziedzięcą, dziką i złą, kuszącą i tajemną. Miał w sobie tę duszę niby pieśń najdroższą, oddychał nią, i pragnął nad nią zapanować.
O późnym wieczorze powrócił do zamku, długo błądził po mrocznych korytarzach, a kiedy się wreszcie udał na spoczynek, usnął natychmiast snem twardym bez marzeń, mocnym lecz nużącym.
Obudził się wczesnym bardzo rankiem, i usiadł na łóżku.
Różowy cień leżał już na oknie, i lekki blask różany sączył się strugą do wnętrza pokoju. Zapalił papierosa, ułożył się wygodnie i patrzał w jaśniejące okno. Blask różany powoli potężniał, wytryskiwały w nim chwilami róże purpurowego brzasku, i złociły się pierwsze, świetliste, jasne sploty.
Szyby jęły się nurzać w błękitnym rozblasku, a pokój cały opływał dziwną mgłą pajęczą, drżał w niej mrokiem leciuchnym, i jaśniał, rozweselał się niejako srebrzystą poświatą. Już teraz widocznym był za szybami płat błękitny nieba, na którem konając drżał blady płomyk zapóźnionej gwiazdy, drżał coraz niklejszy, aż nagle zaginął.