Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A może... —
Ogarnął go szał.
Ustami znalazł jej usta, wpił się w nie namiętnie, cisnął ku sobie jej cudowne ciało, cisnął aż do bólu, i szeptał urywanie:
— Ja... ciebie... chcę! —
— Dosyć! —
— Nie! Masz zbyt piękne usta! —
— Dosyć! Puść... —
— Nie! —
— Dosyć — szeptała coraz cichszym głosem i bezwładnie zwisała mu w ramionach. Oczy jej zasnuły się mgłą rozkoszy, a usta stały się płomienne, purpurowe, drgające i krwawe. Patrzała weń prawie pokorna, i bardzo zdziwiona, i nieco przerażona. Drgnęła, gdy nagle wpił się w nią oczyma, i szepnął zduszonym głosem:
— Zabiję cię! —
— Oh... czemu? —
— Kochaj mnie! —
— Nie... wiem... —
Staliński nagle oprzytomniał. Łagodnie uwolnił się z jej objęć, bo jeszcze ciągle ramionami opasywała mu szyję, wstał, chwycił garść śniegu i wytarł nim sobie rozpalone skronie. Potem spojrzał na nią krótko, uśmiechnął się blado, i powiedział:
— Co to było? —
Irena patrzyła weń z tym samym ciągle uśmiechem, rozpalonemi i rozszerzonemi oczyma, aż wreszcie klasnęła lekko w ręce, i zawołała półgłosem:
— Ja pana dotąd jeszcze nie znałam... —