Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I teraz pani mnie jeszcze nie zna, ale i ja panią nie znam... —
— Więc... —
— Dlaczego pani... — nie dokończył i spojrzał na nią zdziwiony. Miała wyraz lęku w oczach, i gorycz w uśmiechu. Dokończyła zuchwale, lecz cicho:
— Dałam się panu całować, co? —
— Tak. —
— Nie wiem. —
— Panno Ireno...! —
— Ja nie wiem. Ja tak muszę. Ja w tej chwili pragnęłam pańskich pocałunków ponad wszystko w świecie... —
— A teraz? —
— Ja nie wiem. Może pana kocham, może nie... —
— Nie rozumiem, nic nie rozumiem... —
— Niech pan nie myśli. To się samo wszystko musi rozjaśnić. —
— Ale to się może okropnie skończyć! —
— Panie Karolu! —
— Złote runo — ha! ha! ha! ha! złote runo — wybuchnął nagle zgryźliwym, szyderczym śmiechem — złote runo mojej miłości. Co będzie? —
— Panie Karolu! panie Karolu! Niech się pan uspokoi? Pan mnie istotnie kocha? —
— Ha! ha! ha! Nie wiem. Dziś istotnie nie wiem. Ale kochałem panią prawie do szaleństwa! —
— Boże... —
— Tak! tak! tak! tak! A ty? —
— Panie Karolu... cicho, cicho, spokojnie — delikatnie ręką pieściła rękę jego — ja wiem, że ja