Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rączki zmarzły. Czyż można rozgrzać je pocałunkami? —
— Ah! Rozgrzej pan, do licha! Bo przecież tak długo nie może trwać... — srebrno­‑dżwięczny, wesoły śmiech Ireny rozperlał się w czystem powietrzu, i zagrał nagle w jego sercu niby echo radosnej piosenki. Odsunął jej ręce od swych oczu i pokrywał je gorącymi pocałunkami. Stała przed nim z namiętnym uśmiechem na rozchylonych ustach, i szepnęła po chwili przeciągle, kusząco:
— A usta ma gorące jak płomień... i oczy też... —
— Ty... cudna... —
— A może... —
— I dziwna... —
— Na pewno... —
Przyciągnął nagle jej ręce, przyciągnął tak nagle i silnie, że zachwiała się i opadła bezsilnie na jego kolan
Z uśmiechem, który go już mógł w piekło zaprowadzić, zarzuciła mu ręce na szyję, przycisnęła się doń namiętnie i śmiała się tym swoim, srebrnym, polotnym śmiechem, który się rozperlał po parku, wracał ledwo, ledwo uchwytnemi echami i serce mu napełniał szałem, rozkoszą, upojeniem.
Przechylił nagle w tył głowę, zaśmiał się również i zapytał zuchwale:
— Będziesz moją? —
— Nie wiem... —
— Nie kochasz mnie? —
— Jeszcze nie. Mnie trzeba zdobywać! —
— Z biczem? —