Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowolony, Staliński zaś idąc alejami parku, przypominał sobie słowa ojca i cicho się uśmiechał.
Park zamkowy kochał jak żywą istotę. Znał wszystkie jego najtajniejsze skrytki, znał wszelkiej pory czary i uroki.
Jego drzewom rozpłakanym najdziwniejszym szumem skarżył się w czas pierwszych, młodzieńczych zawodów, między jego krzewy w godzinę pachnącej wiosny niósł swoją radość i duszy wesele, tu pierwszy raz marzył i śnił, rozpaczał i tworzył nadzieję.
Tu dumał o przodkach swych, rycerzach groźnych, surowych, tu przeszłość ojczyzny poznał z ksiąg sławnych, i tu po raz pierwszy zagorzał uczuciem płomiennej ku ziemi swej miłości.
Codzień więc o zmierzchu przychodził „rozmawiać z parkiem“. Uroczyściała mu wtedy i bielała dusza, wywyższało się potężnie serce, i czuł siły napływ i młodości rozkwit.
Pewnego popołudnia, że stał na świecie dzień jasny i mroźny, wyszedł wcześniej, niż zwykle, i przeszedłszy za kraniec parku, w zadumie, zabrnął w głąb srokowskiego ogrodu.
Kiedy się ocknął, był już bardzo blizko dworu, więc spiesznie zawrócił, nie chcąc być spostrzeżonym, i zatrzymał się dopiero nad brzegiem strumyka.
Było to miejsce tak dla niego boleśnie pamiętne!
Usiadł na pniu ściętego drzewa, wsparł głowę na rękach, i zadumał się głęboko...
Myślał, dlaczego tak dziwnie piękną i tak dziwną w postępowaniu jest panna Irena.