Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Było im wesoło i swawolnie jak zgodzonym dzieciom. Staliński zapomniał już o wszystkiem, czuł się szczęśliwym i mocnym.
— Proszę pana. Telegram. —
Drgnął i natychmiast wstało w sercu surowe przeczucie. Patrzał chwilę na kelnera mrugając oczyma, i wreszcie wyciągnął rękę, która drżała, wolno i jakby leniwie:
— Daj pan. Kto przyniósł? —
— Jakiś starszy człowiek. Czeka w garderobie. —
— Dobrze. Proszę zaczekać. — rozerwał depeszę.
Zofja patrzała na niego z uwagą i zapartym oddechem. Bała się, by los temu, tak przez nią ukochanemu człowiekowi, nie zadał ciosu zbyt strasznego, by on, jej Karol, nie zachwiał się bezsilny i zrozpaczony, nie cierpiał i nie drżał obawą śmiertelną.
Chwyciła go za rękę, kiedy zadrżał od stóp do głowy i podladł tak bardzo, jakby krew wszystka zbiegła mu do serca. Chwyciła i drugą jego rękę, w której zmiął depeszę, i szeptała już przez łzy prawie:
— Karolu, Karolu... Co? co?... Boże... —
— Panie — zwrócił się do kelnera, a głos jego świszczał i rwał się chrapliwie proszę zatelefonować do garażu Tańskiego. Niech przyśle automobil z dobrym szoferem na pięć godzin jazdy. Zaraz! Prędko! —
Staliński opadł ciężko na kanapkę i zamknął oczy. Po długiej chwili sięgnął po w odę, całą szkankę wychylił tchem jednym, i ujął ręce Zofji: