Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ty... wiesz... — zarumieniła się jeszcze gwałtowniej i twarz szybko zakryła rękoma. Oddychała głęboko i nierównie, i poprzez palce patrzała uparcie w twarz jego ukochaną.
Zrozumiał.
Żar buchnął mu w żyłach, a jednocześnie objęło go zdziwienie głębokie:
Więc chciała zostać matką? Rozkwit jej tego się domaga, a ona czuje, że nią jeszcze nie jest. To już kobieta.
— Zosiu! —
— Co? —
Ujął mocno jej rękę i spojrzał serdecznie w oczy:
— Kiedy poznam twych rodziców? —
— Za miesiąc będę w Krakowie. —
— Więc uśmiechnął się sam tą myślą prawie zadziwiony — zaraz po świętach wielkanocnych będzie nasz ślub, dobrze? —
— Karolu! —
— Nie chcesz? —
— Chcę, chcę, chcę! — twarz miała tak rozjaśnioną jak słońce o świcie, i taki blask szczęścia w oczach, że głowę pochylił zachwycony. Pieścił łagodnie jej rękę, muskał oczyma jej postać wiośnianą, i szeptał upojony: —
— Szczęście moje... szczęście... szczęście..: —
— I kłopot przyszły — rzuciła figlarnie.
— Kapelusze, suknie, stroje i zabawy...
— Kawiarnia, bilardy, wyścigi, cygara... —
— O. Co to, to nie! Najwyżej... cygara... —
— Oho, żebym tylko nie zapamiętała! —