Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W każdem jej spojrzeniu, każdym słowie, ruchu niemal każdym spostrzegał jej miłość bezgraniczną, i był zarazem dumnym z jej posiadania, i niespokojny, że on jej jeszcze nie ukochał tak bardzo, i wstyd czuł głęboki, że czasem... udawał.
Ujął więc ukradkiem jej obie ręce, ścisnął mocno, i szeptał namiętnie:
— Przy tobie jestem spokojny i mocny i szczęśliwy. O Zofjo, jaki ja byłem głupi, że cię opuszczałem... —
— A widzisz... —
— I ty mnie kochasz, kochasz wciąż i bardzo!? —
— Coraz więcej, Karolu, coraz więcej. Aż mnie trwoga chwyta. Twoja radość jest moją radością, twój ból moim bólem, i czuję i myślę razem z tobą, ty... mój... jedyny... —
— Zosiu! — nie zważając na ludzi podniósł jej ręce do ust i całował gorąco. Pełne nadziei miał teraz serce, i pełną dumy i rozkoszy duszę. Ty — szeptał mimowiednie — ty masz duszę i to tak piękną duszę. Ty mi dasz nie tylko rozkoszy raj, ale i władzę woli, i moc siłom, i zapomnienie sercu. Ty mi będziesz gwiazdą i pieśnią życia mego, ty mi zastąpisz wszystkich, i wszystko, wszystko... Dasz radość, moc i zapomnienie dasz... —
— Dam! — powiedziała cicho lecz tak mocno, z taką wiarą w darzącą potęgę swej miłości, że drgnął do głębi poruszony, i patrzał na nią z cichem, prawdziwem, szczerem uwielbieniem.
— Dam — powtórzyła po chwili — bo kocham cię nie przez to, że ty mnie kochasz i że ty mi