Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, no, mój drogi... Ruszaj! — krzyknął ostro na woźnicę, bo nagły niepokój znów go pochwycił za gardło, i łzy się zakręciły w oczach.
— Niemożliwe, niemożliwe! Ot, zasłabł sobie staruszek — myślał o ojcu z rosnącą tkliwością — pewno się przeziębił na polowaniu, albo coś takiego — usiłował zagłuszyć w sobie w zrastającą trwogę, i jakieś mocne surowe przeczucie.
Ja też nie jestem z mózgiem w porządku — pomyślał po chwili ze złością — ojciec mi chory, pracę mam pilną, i Zofja, Zofja... a oto głupstwa mi się jedne głowy trzymają. Czekaj-że, ja się z tobą rozprawię — pomyślał gniewnie o Irenie — ty mnie jeszcze nie znasz, o nie! Ja potrafię twą dumę poniżyć, i prawdę po staropolsku wyrąbać. Zobaczymy, jeszcze zobaczymy... —
Zmusza mnie by myśleć o niej wyszeptał półgłosem i zagryzł silnie wargi. Pomyślał, że najlepiej będzie, gdy powie ojcu Zofji, o błogosławieństwo poprosi, ożeni się i wyjedzie na kilka miesięcy. To mu da zupełne zapomnienie i zupełną zmianę.
W kawiarni Zofja już na niego niecierpliwie czekała. Spojrzała mu bystro w twarz, kiedy całował jej rękę, i rzekła:
— Nie było telegramu. Co? —
— Nie było. —
— A powinien już być? —
— Powinien nie powinien; od zamku do kolei pięć kilometrów. Więc dużo zależy od drogi. —
— Ale się trochę uspokoiłeś, co?
Spojrzał na nią z prawdziwą wdzięcznością.