Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cemu, żeby, gdy telegram przyjdzie, przyniósł mi go do kawiarni.
— Dobrze — zgodziła się posłusznie i odprowadziła go do przedpokoju. Tu, gdy całował na pożegnanie jej rękę, musnęła mu dłonią czoło, i szepnęła nieśmiało:
— Trzeba mieć nadzieję, Karolu... —
— Tak... —
— I wiedzieć, że ja... — nie dokończyła i szybkim, gwałtownym ruchem chwyciwszy jego rękę, przycisnęła ją do ust swych gorących. Ból jego był jej bólem, trwoga jej trwogą, i niepokój jego serca drżał mocno w jej piersiach. Nie wiedziała, jakim sposobem ukoić jego nerwy, i czyniła to, co kazał instynkt serca.
A Stalińskiemu gorący rumieniec buchnął płomieniem do twarzy, objął ją i gorąco przytulił do siebie, i całując jej oczy, usta i szyję, szeptał namiętnie i w tej chwili szczerze:
— Ty, ty, ty. Jedyna moja, skarb mój złoty, jedyna... —
Lecz, kiedy znalazł się na ulicy, kiedy go przejął chłód smutnego, szarego dnia lutowego, poszarzała mu natychmiast dusza, zapomniał o jej trwałej, płomiennej miłości, zapomniał o chorobie ojca, która go przecież tak boleśnie, tak nagle zaskoczyła, — i wiedział i myślał i śnił już tylko o jednem:
Pojedzie — więc znowu ją zobaczy!
Zrywał się w mm od nowa szalony wicher namiętności, wrzał znowu bunt i wstyd palący przeżytego upokorzenia, i nieśmiało rozkwitały niepokonane dotąd niczem sny i marzenia porpurowe,