Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To już minęło, minęło. Tylko teraz tak jestem niespokojny... —
— No, a co, co się stało? —
Staliński leniwym ruchem sięgnął do kieszeni, i wydobył z niej telegram. Nic nie mówiąc, podał go Zofji.
„Ojciec pański ciężko zaniemógł. Doktór nie robi nadziei. Proszę przyjechać. Cieński — plenipotent.“
Pobladła nieco, lecz spojrzawszy na ukochanego pobladła jeszcze bardziej. Oczy Stalińskiego sucho, gorąco błyszczące były jak głuche i martwe. Gdzieś tylko na dnie ich palił się płomyk zły niepokoju i jakgdyby trwogi. Oczy te, z pewnością, widziały coś bardzo, bardzo dalekiego...
— Jak on ogromnie musi kochać swego ojca — pomyślała nagle.
Lecz Staliński nie myślał o ojcu...
— Kiedy jedziesz? —
Drgnął, jakby obudzony, spojrzał na nią zgoła nieprzytomnemi oczyma i powiedział z trudem i powoli:
— Nie wiem. Pewno w nocy. Odtelegrafowałem Cieńskiemu: Czy nie lepiej? Jaka choroba? Wezmę specyalistów. Odpowiedzieć zaraz. I czekam. —
— A dawno wysłałeś ten telegram? —
— Przed godziną — spojrzał na zegarek i ciężko podniósł się z kanapy — już pójdę.
Może jest odpowiedź. —
— Pójdę z tobą. —
— Nie. Idź lepiej do kawiarni Grossa. Będę tam za pół godziny. W domu tylko powiem służą-