Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




2.

— Nie! nie! Nie zaprzeczy! Tobie istotnie coś bardzo dolega, widzę ból i smutek w twoich oczach, niepokój wyczuwam w drgania twoich ust i rąk i całego ciała. Ciebie coś spotkało, coś czy ktoś cię ukrzywdził, a ty to ukrywasz przedemną. —
Zofja trzymała ręce Stalińskiego w swoich rękach, pieściła go łagodnie i lekko, oczyma twarz jego znużoną muskała, i mówiła cicho, tamując niepokój:  —
— Od dwóch tygodni, od czasu twego przyjazdu to zauważyłam. Jesteś tak dziwnie znużony, a przecież nie może cię nużyć tak sama jeno praca. Co tobie jest, Karolu, co? — puściła jego ręce i ujęła twarz jego silnie w obie dłonie — o, czemu te oczy takie zamroczone, czemu w kątach ust ten skurcz bolesny? o, czemu? No, powiedz! Ja ci dam tyle rozkoszy — szeptała zapłoniona — że musisz zapomnieć o zawodach i rozczarowaniu, bo miłość wszystko zwycięża. Karolu! —
Uśmiechnął się blado, pochylił głowę i dotknął jej ust leciuchno: — Nic, nic, Zofjo, nic, nic. Ot, małe zmartwienia... —
— Powiedzieć trzeba, przyznać się. To ulży. —