Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I ku radosnem zdziwieniu dziewczyny Rudzki uśmiechnął się i wstał. Poszli.
Drogę całą przebyli w milczeniu. Przeprowadziła go przez mroczną bramę, przez długie, zawalone gruzem, podwórze, i wprowadziła do ciemnej sionki małego, parterowego domu. To jakieś drzwi kluczem otworzyła i pchnęła go lekko, łagodnie do wnętrza. Wszedł. Miłe ciepło twarz mu owionęło. Chciał usiąść, lecz w panującym tu mroku, nie widział krzesła. Poczuł nagle zupełny zawrót głowy, jakaś mgła sina zafalowała przed jego oczyma, bezwładnie się na ścianę potoczył. Zwikłały mu się myśli, zaćmiła się świadomość, i już, już przytomność miał utracić, gdy oto uczuł, że podtrzymują go jakieś silne a miękkie ramiona, jakiś ciepły oddech twarz mu owiewa, i jakieś gorące wargi błądzą po zimnem, przemarzniętem czole.
Usłyszał szept: — O, tu, tu niech pan usiądzie. Zdejmę panu kapelusz, i trzeba, żeby pan płaszcz zdjął i buty. Łatwiej się panu nogi rozgrzeją. Herbaty zaraz zgotuję. —
— Gdzie ja jestem? — z trudem zapytał.
— U mnie. —
— A ty kto? —
— Dziewczyna. Taka sobie dziewczyna z miasta. Co panu po nazwisku? —
— A jak ci na imię? —
— Zośka. —
— Jak?! —
— Zośka, mówię. —
— Zośka... Zośka...
— No, co? Co? Widzi mnie pan? Bardzo pan