Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liwie odpowiedziała dziewczyna. — Zostaw go tu na mrozie, kiedy już do cna zimny! Dalej! Wstawaj pan! Już! Prędzej! —
— Proszę mnie tu zostawić — powtórzył słabym głosem. — Mnie tu dobrze. —
— Dobrze?! A jak pan zmarznie, to co? I tak pan tu zostanie, aż do trupiarni nie wezmą. To także będzie dobrze? —
— O, wtedy będzie dobrze — odparł i opuścił głowę.
Dziewczyna oniemiała. — To się zapamiętał — pomyślała znowu, i przemówiła prawie z oburzeniem:
— To tak?! I panu nie wstyd? Pan z miasta, ubrany jak się patrzy, pewnie uczony, i o takich rzeczach pan myśli? I Boga się pan nie boi?! —
— Boga?! — w głosie jego drgnęło jakoby zdziwienie.
— A cóż to? Może Boga niema? Bóg jest i wszystko widzi. No, chodź pan, chodź! Bo odejdę! —
— Więc proszę odejść. Mnie tu dobrze — z uporem powtórzył.
Dziewczyna odeszła. Ale odeszła tylko kilka kroków. Wróciła znowu i łagodnie ująwszy jego rękę, szeptać zaczęła:
— Naprawdę pan tu zmarznie. Poco?! Życie to już takie jest, i chłop powinien być mocny. I jeszcze mądry, jak pewnie pan. A Bóg wszystko widzi i sprawiedliwie waży. Tak mi jeden ksiądz mądry powiedział. Chodź pan, chodź! Ja tu niedaleko mieszkam. Zagrzeje się pan, a potem pan pójdzie, gdzie pana wola. Chodźmy. —