Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

topiła. Było milczenie. Lecz po chwili znów wicher śmiać się zaczął. Dech jego stawał się z chwili na chwilę mroźniejszym, i chłodem lodowym przepajał powietrze. Dziewczyna drżała teraz z zimna. Na twarzy jej odbiło się onieśmielenie, mimo to raz jeszcze zawołała:
— Panie, ej, panie! —
I znów głos jej pochłonęły fale. Wówczas nagłem postanowieniem wiedziona zeszła na brzeg szybko i ręką dotknęła ramienia siedzącego. Nie poruszył się, nie odwrócił głowy. Więc w twarz mu spojrzała. Ta piękna, blada twarz, w bolu zastygła twarz spojrzała na nią jakby niewidzącemi oczyma. Dotknęła jego ręki. Ręka ta była zimna jak lód.
— Panie! Pan zmarznie! —
Nie było odpowiedzi.
Wówczas dziewczyna chwyciła obok leżący kapelusz, nałożyła go na głowę nieruchomego i ujęła go pod ramiona. Próbowała go dźwignąć. Lecz to się nie udało. Opuściła więc ręce bezwładnie i szepnęła:
— Zapamiętał się. —
I pochyliwszy się, jęła wołać prosto w jego twarz i z krzykiem: — Panie! Wstawaj pan! Tu pan zmarznie! Słyszy pan, czy nie?! —
I wreszcie załopotały ciężko jego powieki i jakiś brzask zrozumienia obudził się w jego nieruchomych oczach. Poruszył lekko głową i cicho, cicho wyszeptał:
— Proszę mnie tu zostawić. —
— A jakże!? Widzicie go! — radośnie a krzyk-