Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złowrogi i mowę jego dobrze rozumiała. Śpiew ten bardziej kusząco do bólu ludzkiego przemawia, niż najczarowniejsza pokusa rusałek. Śpiew ten umie o wszechukoicielce śmierci opowiadać, dobrą łaskę fal zimnych wychwalać, marność życia złowrogo wypominać, i o końcu, o końcu koniecznym pamiętać.
Więc może...
Zimna fala uśpi rychło żar serca serdeczny, zimna fala zetrze żar z czoła palący, zimna fala ostudzi ogień w żyłach wrący, i ukoi, ukoi na wieki. Przeminie, przeminie ból, przeminie pamięć, wszystko przeminie. A zimna fala tajemnicy tak wiernie duchowa.
Więc może...
I dziewczyna drgnęła po raz trzeci. Postąpiła kilka kroków naprzód. Lecz młody człowiek zeszedł z mostu, minął wylot uliczki i na brzeg się wolno skierował. Tam usiadł. Na jakimś głazie, czy wielkim kamieniu. Kapelusz odrzucił, głowę wsparł na ręku i patrzał w ciemne fale.
A wokrąg czyniło się jasno. Poranek wstawał rzeźki i wesoły, i wolno, powoli uweselał fale. Jęły jaśnieć widocznie dla oka, jęły brać w siebie oczyszczający się nieba błękit, jęły, rzekłbyś, szumieć mniej złowrogo. Lecz jednocześnie silniejszy wiatr się obudził. Mroźny wiew zaśmiał się w uliczkach, i dął bez przerwy, wytrwale. Dziewczyna szczelniej w chustę się owinęła, podeszła jeszcze kilka kroków i głośno zawołała:
— Panie, ej, panie! —
Młody człowiek nie drgnął nawet. Rzeka wołanie pochwyciła i w zimnych falach szyderczo za-