Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

domu plecami się wsparła. Patrzyła uważnie i bez uśmiechu. Może nawet z rodzącą się zadumą.
O kilka kroków od niej zatrzymał się młody człowiek i trwał w nieruchomości. Głowa jego opuszczoną była na piersi, i oczy wbite w ziemię. Kołnierz palta wysoko nastawił, ręce głęboko zasunął w kieszenie, pochylił się i zgarbił. Uszu dziewczyny dobiegło nagle jego ciche lecz ciężkie westchnienie i dziewczyna drgnęła wtedy jakgdyby poruszona.
A młody człowiek wyprostował się i ruszył naprzód krokiem teraz równym i pewnym. Zdjął kapelusz i oczy wzniósł ku górze. Zbliżył się, już oto podchodził.
Wtedy dziewczyna drgnęła po raz drugi.
Ujrzała oto twarz jego, twarz piękną, bladą, pełną zastygłego bolu. Ujrzała czoło dumnego rycerza, okolone jasno­‑złocistemi puklami kręcących się włosów, pod którym paliły się jasne, błękitne w odcieniu, a teraz nadmiernie rozszerzone, zastygłe w bolu oczy. Ujrzała wargi purpurowe, usta jakgdyby tylko do pocałunków stworzone, a teraz mocno zaciśnięte gdyby w pieczęć milczenia i uporu.
Przechodząc, nie spojrzał na nią. Poszedł dalej w kierunku Wisły, i szedł coraz prędzej. Dziewczyna poszła za nim. Widziała, jak wszedł na most, oparł się o poręcz żelazną i jął patrzeć w wodę. Znała urok i potęgę tej wiślanej wody. Nie widząc jeszcze, wiedziała teraz, że woda ta czarna jest i posępna, i posępnie łyska grzbietami fal pienistymi, i ponuro szumi i dzwięczy rozbijającymi się o siebie krami ostrych lodów. Słyszała ten śpiew