Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zmarzł? Niech pan zdejmie płaszcz i buty. Położy sie pan tu, na tej kanapie. Okryję pana ciepło, nogi chustką owinę. Zaraz będzie lepiej. I herbaty zgotuję. No, co? —
— Zośka, Zośka... —
Patrzał na nią mrugając powiekami. Stała tuż przed nim, kolanami o jego wsparta kolana, już bez chusty na plecach, wysoka w miarę i silna w swych kształtach, które, choć mocno rozwinięte, piękne i młode miały linie.
Uśmiechała się teraz wesoło. W czarnych oczach świeciła radość dziecinna, na jasnych licach lekkie wykwitły rumieńce.
— No, proszę wstać — szeptała — o, tak. Zdejmiemy to zmarzłe płaszczysko, o, tak.
A teraz proszę tu podejść... — podprowadziła go do kanapy, a gdy się położył, podsunęła mu poduszką pod głowę i zabrała się do zdejmowania butów.
— Ja sam, ja sam — wyszeptał sennie — zostaw, Zośka... —
— Leż pan, jak panu dobrze — odparła wesoło. Za chwilę już okryła go kołdrą, nogi mu chustą owinęła, i zaglądając w oczy szepnęła:
— Dobrze? —
— Bardzo dobrze. Dziękuję. —
— Aha, nareszcie! — rozśmiała się bardzo dźwięcznie. A nogi nie palą? Nie szczypią? —
— Palą. —
— A widzi pan! Nie mówiłam? No, nic. Zgotuję herbaty. Co pan tam chciał zmarznąć na śmierć, czy co? —