Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Są niby dwie czarowne otchłanie...
Patrzę w nie oszalały i nie znajduję wyznania rozkoszy, a tylko błysk surowy, dziwny i tajemny, który sny moje najcudniejsze w nicość szarą pędzi, i mękę moją w ból dziki, krwawy, szaleńczy zamienia!
Czyż nigdy?
Oh, nigdy, nigdy, już nigdy, i nigdy!
I patrzał. —
Sennym, zamglonym wzrokiem widział twarz dziewczyny o zdziwionych oczach, widział jej uśmiech wabiący, i sam się bez wysiłku uśmiechał.
Skinął na brudnego człowieka, który się tu kelnerem nazywał, zapłacił rachunek i wstał ciężko z miejsca.
Dopiero teraz poczuł, że w płaszczu jest mu niezwykle gorąco, że wargi palą go niby dwie pięczęcie, nogi są ciężkie jakgdyby z ołowiu, a ręce drżą lekko, ustawno.
Wstrzymał z trudem śmiech zgrzytliwy, i podszedł szybko do dziewczyny o zdziwionych oczach.
Spojrzała nań radośnie, szepnęła nieśmiało:
— Co panu jest? —
Więc znać po mnie, że cierpię, więc widać? — pomyślał z rozpaczą, lecz spojrzawszy na znużoną twarz stojącej przed nim dziewczyny, uśmiechnął się szczerze, bezradnie:
— Tak. Boli... tu... —
— To źle. Chce pan zapomnieć? —
— Chcę! —
— Ze mną zapomnie pan... na chwilę. —
— Omal nie wybuchnął strasznym i złym śmie-