Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lone myśli Rudzkiego zerwały się, niby zbyt naciągnięta struna, syczącym, zgrzytliwym śmiechem.
Wzniósł oczy i patrzał...
Widział zdziwione, łzawe oczy, widział twarz znużoną rozjaśnioną jeno promieniem uśmiechu, wodził oczyma po zarysie jej piersi i całego ciała, i słuchał z przerażeniem, jak skarży się jego, dotąd niepokalanie dumne i jasne i wiosenne serce:
Odzież, o gdzież, marzeń siła i zdrój ożywczy, gdzież hejnał haseł młodzieńczych, i moc potężnej nadziei?
Żali więc już nigdy?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc głuchą w duszy mojej rozpościerając, noc, której nie oświeca już naw et najniklejszy promyk zwodniczej nadziei...?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?
Oczy twoje w duszę mi się wświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem, by ciche, nienazwane latareńki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O oczy twoje!