Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przychodziła do mnie na całe noce i ha! ha! ha! co tydzień chodziła do spowiedzi. —
— Przestań... —
— Nudzi cię? —
— Nie! Ale jesteś tak rozgoryczony... —
— Cóż znowu? Głupstwo! głupstwo, kochanie. Któżby tam wierzył w jakieś wieczne miłości? Są marcowe zakochania, majowe pocałunki, czerwcowe śluby, i październikowe rozczarowania. Nie? —
— Może tak, może nie... —
— Nie bądź głupim; mój drogi, tylko nie bądź głupim. Człowiek to jest ładne zwierzę, któremu się udało machinę mózgu do doskonałości doprowadzić, lecz goni do dziś dnia, zupełnie tak samo jak zwierzę, za ową słynną, pięciominutową rozkoszą. —
— Pleciesz... —
— Może. Lecz wiesz, jaką miałem raz w życiu przygodę? Zapragnąłem pewnej kobiety, a kiedy ona pokazała mi stanowczą figę, poszedłem do kabaretu, i rankiem byłem już... uspokojony. —
— Oh, mój Boże! Jak ty strasznie jesteś rozgoryczony... —
— Ha! ha! Kpij sobie ze mnie, a z pewnością lepiej mi pomożesz, niżeli współczując. Człowiek jest zwierzę, a jakiś waryat wymyślił duszę, ta, psiakrew, potrzebowała urość w straszną potęgę, potem się jej zachciało skrzydeł Ikara i złotego runa błękitnej dusz miłości. A to w rzeczywistości całkiem nie istnieje, i ot, masz całą tragedję! —
Umilkli.
Rudzki ocknął się jakgdyby z snu ciężkiego,