Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieniem i pocałował go w mordę... w tę cyniczną, opuchłą, pijacką mordę...
Józek oderwał się od jego twarzy... Zaklął...
Stał w jakimś niemym osłupieniu.
Żyły ściagały się i kuliły na jego czole...
Zatrząsł się, zakołysał i nóż ze wściekłością rzucił na ziemię.
— A ty szczeniaku, grandziarz jesteś, czy jaka cholera?...
I z ust jego popłynęła cała fala niewstrzymanych, zdobytych w upokorzeniu i krzywdzie klątw.
Chciał wyrazić przyjaźń i życzliwość, hołd i uwielbienie, wypieścić, wycałować słowami jak dziwną zjawę, o której śnił może tam... nad brzegami Wisły, lecz ubogi słownik jego nic nie umiał podać ustom, prócz brudnych, w zgniliźnie wykołysanych obelg.
I tylko ton obelg wyrażał wszystko, co się tam urodziło w podwodnych nurtach zbójeckiej duszy.
Granda rozchodziła się w milczeniu i znikała na zakrętach ulicy.
Władek siadł na schodkach jakiejś kamienicy i ocierał pot z czoła.
Józek zbliżył się doń w milczeniu i podał mu rękę...
Uścisnęli się...
Czułem się już wyczerpany do ostatka.
— Idźmy do domu — rzekłem.
Władek podniósł się.
— Idziem...
— A ty chodź ze mną, dobra? — mówił Józek do Janusza.