Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I cóż więcej stać się może? A no chyba już nic... To „nic“ pocieszyło mnie.
Nagle — stało się.
Józek postąpił parę kroków ku Władkowi. Ten odsunął zlekka ręką stojących przy nim towarzyszów sięgnął po nóż.
— Cóż? telegrafista? — spytał.
— A tak — telegrafista.
— Tak?...
— A tak...
W powietrzu zabłysły dwa noże.
Naraz poczułem, że nogi latają podemną, a z oczu coś ciepłego płynie.
Nie mogłem zorjentować się, co się dzieje?
Nastąpiła jakaś przerażająca potęgą chwila.
Zdawało mi się, że promienna postać Chrystusa spływa, ażeby błogosławić jęczące i pokrzywdzone.
„Błogosławieni są cierpiący krzywdy, albowiem ich jest Królestwo niebieskie“.
Janusz stał między dwoma zapaśnikami i trzymał ich za ręce. Blady był, ale natchnienie czoło mu otęczało.
— Rzućcie to. Błagam was, dobrzy ludzie! Na co wam krew? Hycel jestem. Wszyscy jesteśmy hycle. I ty... i ty... i ja... Wszyscy... A to mało nas jeszcze życie po mordzie pierze, żeby się samym zabijać? O co wam poszło? O nas? My gorsze jeszcze bydło niż wy... No rzuć, no rzuć!... Przyjaciele!... Ot widzicie... hycel jestem.
Przechylił się nad Józkiem, otoczył jego szyję ra-