Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

duszy, bo oczy z tą groźbą jeszcze przyschniętą tłukły się i cofały gdzieś... w głębie przyczajonej zemsty.
Piliśmy kielich po kielichu. Czuliśmy, że ta „od robaka“ struje nas doszczętnie.
Kołkowaciały nam już języki, rwały się i twardniały sylaby. Ale co z tego? — gdy w takim stanie przychodziły zwykle najsilniejsze momenty naszych wycieczek.
— Ej wy, frajery! — mówił Władek. — A to wy nie wiecie, co ten myślał? Myślał, że ja was tu przyprowadził, żeby obłuskać. Do moti chciał ze mną — podzielić się.
Siedzący najbliżej nas Józek dosłyszał ostatnich słów...
Obraził go ten brak solidarności... „Jakto? takim frajerom odkrywać jego zamiary?...“
Przysunął się do ucha Władka i rzekł półgłosem:
— Pies z twoją motią tańcował, telegrafisto!
Władek podskoczył.
— Co? telegrafista? powtórz!
— A telegrafista...
Było to najobelżywsze słowo. Telegrafista znaczy to samo, co szpieg, szpicel.
I znowu stanęły przeciwko sobie dwie najcięższe urazy, dwie groźby... na śmierć i życie.
Nożowcy patrzeli na siebie z zimną zawziętością, ale z pod tego chłodu szczerzyły się nieprzejednane, ostre pazury zaciekłej zemsty.
— No, to zapamiętaj! — odsylabizował Władek.
— Dobra... Zapamiętam... — odparł tamten.