Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— My także nie plewami — odparł Janusz.
Wszyscy zaśmiali się.
Szuler odwrócił się od nas i rzekł:
— E! pies ich trącał.
Władek podniósł się z krzesła, aby dać znać gospodarzowi, że go potrzebuje. Nagle jeden z szulerów odsunął krzesło.
Władek grzmotnął na podłogę całym ciężarem ciała...
Przy stołach zakipiał śmiech.
Władek wygramolił się z ziemi. W oczach skakały mu pioruny. Mięśnie trzęsły się i dygotały, niby zżymając i rozżymając twarz.
— Który to? — ryknął.
Szulerzy stanęli przy ścianie, przyjmując obronną postawę. Chwila jeszcze, a zmienią się w napastników.
— A bo co? — spytał wyzywająco sprawca.
— Co? a bo ty wiesz co?
Dzika, rozdrażniona groźba wystrzeliła w oczach i głosie.
Władek mierzył przeciwnika już nie spojrzeniami, lecz całą zbójeckością swej duszy. Z twarzy jego wyglądała krew i zbrodnia.
Przysunęli się obaj do siebie tak, że niemal opierali się twarzami... Zdało się, że się przeszywają wzajemnie oczami i mordują. Splątała ich i rzuciła przeciw sobie jakaś tajemnica, której bali się wypowiedzieć. Żadnych wyjaśnień!... padały tylko krótkie urywane wyrazy, pełne niezrozumiałego dla nas znaczenia.
— Wiem?... a wiem.
— Wiesz?...