Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oho — szepnął — druga bije. Najlepszy czas... Schodzą się...
A było co widzieć u Kłobucha!
Przy niewielkich kwadratowych stołach zżymał pięści i wybuchał gniewem, lub radością hazard. Nieme oczekiwanie wpijało się w przewracane karty. Śledzące oczy szły za ruchem rąk. Nad głowami wisiały kłęby dymu. Gwar zagłuszał się gwarem.... Ostry zapach spirytusu i piwa mieszał się z przypalonemi swędami wątróbki...
„Granda“ bawiła się całą pełnią młodych sił.
Tu i ówdzie przycupała na palcach chropawa melodja jakiejś głuchej pieśni. Tam pięścią w piersi kołatały ponure zwierzenia. Wywijały usta do uśmiechu cyniczne, rozebrane do koszuli żarciki. Budziły się na zew alkoholu tkliwość i tęsknota, żal i ponurość.
Nad wszystkim rozpościerał się ciężki, przygniatający czad, ale zarazem dziwny, odrębny liryzm.
Trąbiliśmy z Władkiem obrzydliwą, z arakiem mieszaną wódkę. Władek opowiadał nam historję powieszonego przed kilkoma laty nożownika.
Nikt, zda się, nie zwracał na nas uwagi.
— Co? może się panowie do nas przystawicie? — zwrócił się do nas któryś z szulerów.
Władek mrugnął na nas.
— El za stare wróble jesteśmy — zaśmiał się Janusz.
Odpowiedź zdziwiła ich, ale podobała się. Tam trzeba się czuć „u siebie“. Swoboda i szczerość przedewszystkim.
— Ja zato szpakami karmiony — odrąbał szuler.