Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przyjrzał się nam raz i drugi. Uśmiechnął się, spoważniał, znów się uśmiechnął... Po twarzy przebiegły mu zielone błyskawice. Czoło się bruździło, wyginało. Wreszcie się wygładziło... Ogarnął nas spokojnym okiem.
— Dobrze, chodźcie panowie. Ale gdzie chcecie?
— Możeby do Kawałka.
— Kawałek już zamknięty. Wydłubali go...
— Więc prowadź pan gdziekolwiek.
— Dobrze... Zaprowadzę panów w samą grandę. Tylko nie bójcie się nic.
— O myśmy, panie, już chodzili.
— Tak. Z Lichtą, albo z Gulasem. Co? to nie sztuka.
— A teraz idziemy z panem.
— Jakbyś pan wiedział, że ze mną. I powiadam panu: Ot tu, na ten majcher się pierwej nadzieje, psia jego pieska mać, nim panom krzywdę zrobi. Chyba mnie trupem położy.
Wyjął nóż i, trzymając go w ręku, stał tak groźny, pół natchniony, pół przeklinający.
Janusz wyciągnął do niego rękę i rzekł:
— Władek! mów mi po imieniu. Chcę być twoim przyjacielem.
— A ty, Janusz, cholera jesteś nie człowiek, wiesz? Tybyś samego djabła, draniarzu, za kopyta mógł łapać.
— Ech wy! wasze chorobne nasienie — dorzucił z jakąś dziwną rzewnością.
Ujął Janusza pod ramię, mnie z drugiej strony, i tak szliśmy w towarzystwie poznanego przed chwilą nożownika, z pełną ufnością powierzając mu życie.