Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Porwała nagle pieniądz i trzasnęła mnie nim w ucho...
— Masz na śmiertelną koszulę.
Z leżącej na ziemi kupy wydarł się śmiech.
Janusz pociągnął mnie za rękę...

∗             ∗

Stare­‑Miasto, objęte ciszą, stało, jak człowiek, co stanie i słucha...
Szliśmy powoli... Po chodniku przechadzał się tam i napowrót jakiś człowiek... Przystawał, gdyśmy go wymijali — powracaliśmy — on znowu chodził...
— Alfons pewnie — szepnął Janusz — podejdźmy do niego.
— Dobrze...
Podeszliśmy...
— Przepraszam bardzo pana — mówił Janusz — możeby pan nam pomógł?
Uśmiechnął się ironicznie. Miał zresztą piękną melancholijną twarz bruneta i wyglądał z tym uśmiechem jak królewicz.
— Pomóc panom? A to w czym?
— Widzisz pan, ja sam nie wiem, jak to panu wytłumaczyć?... Chcielibyśmy no... spędzić parę godzin w miłym towarzystwie...
— Tek? no... no... a Nowy­‑Świat? A Krakowskie?
— Właśnie idziemy stamtąd... Za nudno...
— Zamierzaliśmy — wtrąciłem — do Kawałka... Ale nie pamiętamy, pod którym numerem. Byliśmy wtedy zupełnie pijani...