Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niżej — pode mną stali złoczyńcy... Z ciekawością przypatrywali się całej scenie... Podniosłem się — z głowy broczyła mi krew... Stałem w milczeniu, nie mogąc zebrać myśli... Oni przywlekli się powoli do mnie i zatrzymali się.
— A to cię gabnęła — zaśmiał się jeden z nich. Drugi wpatrzył się we mnie i rzekł:
— A toś ty, brachu, z okna ryczał?
Nie odparłem mu nic.
— A co? przedziurawić cię?...
Wtwarzył się w moją twarz, błyskając mi przed oczami ostrzem noża.
Wyjąłem bezwiednie rewolwer i podałem mu go, sam nie wiedząc, czemu to czynię.
— Masz i to... nie boję się ciebie...
— Daj mu spokój — rzekł naraz trzeci...
Poznałem w nim gwałciciela... Prawdopodobnie ocalał mi teraz życie... Nigdy nie zapomnę jego naiwnych, szeroko rozwartych oczów...
Poszli wszyscy trzej pod górę... Ja wlokłem się bezmyślnie na dół... Oto moje okno nade mną. Pod oknem miejsce zbrodni. Na schodkach stłuczona butelka... Nachyliłem się... Recepta... Data zaledwie dzisiejsza... Więc ktoś chory, może umierający...
Niosła lekarstwo... Ale dla kogo?
Nie miałem się już nigdy dowiedzieć, kto była dziewczyna. Poznałbym ją w tysiącu kobiet.

∗             ∗