Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem zresztą żadnych wrażeń, starałem się też nie miewać myśli... Siedziałem więc na oknie i robiłem bezsensowne porównania... Ja byłem na oknie, a księżyc na niebie.
Naraz krzyk... Nie! nie krzyk... zgrzyt jęku, a raczej nawet nie jęku — pisku może — przydławionego wycia... Ale to nie określa jeszcze tego, co słyszałem... Rozpacz, przerażenie, wstręt, ohyda... ale i to nie odmaluje barwy tego rozdartego dźwięku... Zakołysał się i zastygł... pękł, połamał się w jakieś ciche bydlęce jęki...
Wyjrzałem przez okno...
Na schodach leżała dziewczyna. Dwuch pijanych drabów trzymało ją... Trzeci gwałcił, powtarzając czkającą chrypką:
— Nie bój się, djabli cię nie wezmą.
— Precz psubraty, bo strzelam — krzyknąłem.
Draby parsknęli wesołym śmiechem.
— Chodź! psia twoja pieska mać — wołał jeden, pokazując mi ostrze noża.
Wybiegłem z mieszkania... W każdym nerwie czułem tysiące wbitych szpilek...
Gdy znalazłem się na schodkach zaułka, dziewczyna biegła już pod górę, przesadzając po pięć stopni naraz. Było to może piętnastoletnie dziewczę zaledwie... Schwyciłem ją za rękę, bo zdało mi się, że jej pomóc mogę... Silnie przyciągałem ją do siebie, aż się zachwiała i nie upadła omal.
Przebiła mnie zzieleniałym wstrętem skrzywdzonego dziecka i popchnęła. Runąłem, wycinając głową o kamień... Dziewczyna pomknęła...