Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stała się rozpieszczonym dziecięciem kultury — codzień poeci i lekarze pili czarną kawę i robili poezję i medycynę — codzień pod moim oknem rozgrywały się fatalne, przerażające sceny. Człowiek przywyka do wszystkiego. Traci najpierw sen i apetyt, burzy się i szamoce, przeklina i odwraca się ze wstrętem... Powoli, powoli wyżłabiają się w nim takie nic nie znaczące bruzdy — bruzdeczki, traci nieco wagi ciała, której nie nabędzie już nigdy, ale obojętnieje już na wszystko, nie dziwi się niczemu — owszem, dziwi się tylko, że mógł się był kiedyś dziwić.
Pod oknem moim rozgrywały się codzień sceny, które mi powykręcały wszystkie moje dobre i wygodne zasady; rozgrywały się sceny, które zzezowaciły mi na całe życie oczy, jednak dziwnie stwardniałem, zesztywniałem...
Z głuchym spokojem przechodziłem, gdy mi siedmioletnia dziewczynka miłość lesbijską proponowała — nie odwracałem się nawet.
Nie dziwiłem się, gdy matka targowała się z faktorką o cenę córki.
Widziałem pięcioletniego cherubinka, zapraszającego do mamusi na łóżeczko... I szli... A cherubinek wódkę łykał i papierosiki palił. — Przytym kląć umiał takim wyuzdanym językiem, co to gości bawi... Często na piwo mu wyrzucali...
Widziałem ośmioletniego szczeniaczka, co zabawiał się nieprzystojnie z młodszą siostrzyczką. Ojciec prał małego i siniaczył... Szczenię poczuło w sobie bunt — pyrnęło starego nożem... Sprawa nie oparła się jednak