Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I temi kolorowemi ustami przywarła do mego czoła.
— Więc kocha! — myślałem... — Przychodzi do takiego zdechlaka, do tego wszystkiego, co tak wstrętne, nieestetyczne. I całuje!... Jakże musi być silnym uczucie takiej kobiety... I naraz litość mnie wzięła nad samym sobą, żem tak niebacznie wyzbył się mego szczęścia... czyniłem sobie wyrzuty, że byłem niesprawiedliwy dla niej. Klękałem w myśli przed nią i błagałem ją o przebaczenie. — O boska! święta Ajro! — wołałem... i korzyłem się... błogosławiłem jej przyjście.
A ona odtąd codzień już przychodziła.
Lekkiemi motylemi krokami wpływała jak srebrny sen, cicho zbliżała się na paluszkach, bacząc, aby mnie nie rozbudzić, na wypadek, gdybym spał. Nie mogłem nigdy widzieć jej przyjścia, bo leżałem zwrócony głową do okna, lecz poznawałem ją po szeleście sukni i zapachu fijołków.
— Ajra! — szeptałem — ty?
— Ja — odpowiadała i owiewając mnie zapachem fijołków i tym rozkosznym ciepłem włosów, właściwym tylko brunetkom, całowała w czoło...
A później kładła dłonie na mojej wychudzonej twarzy i, mimowolnie zniżając głos do mego suchotniczego szeptu, opowiadała dziwne, przedziwne powieści...
Opowiadała, jak łabędź pływający po jeziorze, zakochał się w wiejskiej dziewczynie i został później zabity przez inne łabędzie... Mówiła, jak raz za jej dzieciństwa przyszła stara cyganka i z ręki jej wróżyła i rozpłakała się i nic powiedzieć nie chciała, tylko ją