Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtym razu pewnego, najnieoczekiwaniej dla mnie, w celce mojej zjawiła się najprzepyszniejsza kobieta, jaką znałem w życiu, aktorka mojej kilkoletniej miłości, szału, klątw, pragnień.
Kochałem ją i ona wyznawała mi niejednokrotnie swoją miłość, lecz nie wierzyłem jej, byłem zazdrosny, chciałem niepodzielności. W ten sposób nie posiadłem jej nigdy.
Dawniej, dawniej kiedyś, w początku naszej znajomości, objąłem namiętnie jej ramiona i przyciskałem... Ona niby się broniła i, przechylając cudownie główkę, szepnęła „aj... ra...“. Później się dowiedziałem, że miała powiedzieć: „ratujcie“! Nie zdążyła; ustami wpiłem się w jej usta — reszta sylab zamarła... Duży czarny gołąb załopotał w okno, odskoczyliśmy od siebie wylękli... I tak nie posiadłem jej... Odtąd nazywałem ją zawsze „Ajra“.
W chorobie zapomina się o wielu rzeczach i osobach. Zapomniałem o Ajrze.
— Ajra! Ajra! — szeptałem teraz w radosnym zdziwieniu, skąd się tu wzięłaś?
— Skąd? czyż to dziwne? Czemu nie zawiadomiłeś, żeś chory?
— Daruj — odparłem ironicznie — ale nawet o mym pogrzebie nie będę nikogo zawiadamiał.
Ciepłą wonną dłonią zamknęła mi usta.
— Ja chcę, żebyś żył — szepnęła.
— Bo widzisz, mnie ogromnie źle... nikogo... — poskarżyłem się.
— Wiem... wiem...