Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja?... ehem­‑hem — nijak... A zresztą daj mi cukierka, to ci powiem.
Dyzio zjadał cukierek, ale o emancypacji kobiet nic mówić nie chciał. Nie umiał może...
Śmiali się wszyscy z niego, a on ze wszystkich. Zwyczajnie: idjota.
Nie wiem, dla czego ogrom nie go kobiety lubiły.
— Panie Dyziu! pocałuj mnie pan w uszko.
— A w które?
— W to prawe...
Dyzio śmiał się i całował w „prawe uszko“...
— A teraz w lewe.
Dyzio śmiał się i całował w „lewe uszko“...
Spotkałem go raz w Saskim ogrodzie.
Siedział pod smutnie rozszumionym drzewem i, głowę wsparszy na poręczy ławki, szlochał... Śmiertelnie żółte liście rzucały mu się ze szklanym szelestem na głowę, osypując go złotą girlandą i zwierzając rozpacz konania jemu... idjocie. A on, przywalony umieraniem jęków, zdał się płakać nad wszystkim, co się w strasznej agonji śmierci pręży i niemieje. Po twarzy, po ramionach zsuwały mu się te złote trupy i wyglądał, jak bolesny pomnik jesieni, postawiony w mrącym ogrodzie rękami czarnych aniołów.
— Panie Dyziu! płaczesz pan?
Idjotycznie uśmiechnięte oczy zaskowyczały jakimś psim łaszeniem się, nie otwierając jednak przede mną swoich wnętrznych nurtów. Trwoga się w nich czaiła, czyli radość — któż odgadnie? Dyzio śmiał się do mnie klątwą zimnie bezwzględnej natury i ocierał łzy.