Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, płaczę — Dyzio płacze, bo go Bolek wybił.
Wetknąłem mu papierosa w usta.
— I za cóż, panie Dyziu?
Parsknął śmiechem fryzjera.
— To się panu dziwnym wyda... Ja sam się dziwię... A przecie wybił... Nic mu nie zawiniłem... Klęczałem właśnie przed Manią i całowałem jej kolana... On wbiegł i zaczął bić...
— Kogo? ją?
Pytanie ubawiło go.
— Gdzietam! mnie... mnie...
I zawijając rękawy, zaczął mi pokazywać siniaki na rękach.
— Niedobry... prawda? — skarżył się jak małe dziecko.
Ogarnąłem go litością. Jednak, jakby naprzekór samemu sobie, udrapowałem się w wyszarzany płaszcz etyki z Krakowskiego Przedmieścia i mówiłem:
— No, nie, panie Dyziu! Bój się pan Boga... Przecie to pański brat cioteczny, tak? Widzisz pan... A ona żona jego... Więc jakże? co? Pocóż całować?
Spojrzał na mnie niezwykle mądrze.
— Tak pan sądzi?
— No co? tak? tak? — powtarzał przebiegle.
Zmieszałem się... Jednocześnie zły byłem, że ten wzrok idjoty zdobył się na szpiegowanie mnie.
— No, niech pan powie — mówił — co pan myśli teraz? Ale nie kłamać...
— Dobrze... powiem... Myślę, że w panu jest coś... coś, co zastanawia...